Postanowiłem "cofnąć" czas do połowy lat siedemdziesiątych XX wieku, i pokazać charakterystyczną dla tamtych czasów scenkę. Grupka ludzi, zarówno miejscowych, jak i turystów, pod sklepem spożywczym w Wetlinie.
Kolejka po chleb, który znikał w mgnieniu oka
Grupka ludzi, zarówno miejscowych, jak i turystów, pod sklepem spożywczym w Wetlinie. Było piękne słoneczne popołudnie, roku 1974 (w mojej ocenie oczywiście). Do sklepu właśnie dotarło zaopatrzenie ze świeżym pieczywem. Było to ważne wydarzenie, bowiem takie dostawy nie zdarzały się codziennie, a pieczywa z reguły nie wystarczało dla wszystkich, zwłaszcza w sezonie turystycznym.Miejscowi znali panujące tutaj zwyczaje i wiedzieli, kiedy można spodziewać się dostawy towaru, toteż widzimy ich na początku kolejki. Turyści stoją grzecznie z tyłu, i cierpliwie czekają z nadzieją, że dla nich też coś zostanie, a nie było to takie oczywiste. Miejscowi rzadko kupowali jeden bochenek chleba. U pani, której udało się zakupić ich cztery, widać promienny uśmiech na twarzy.
Niepodległość w sercu
Teraz napiszę coś, co dla młodszego pokolenia z pewnością nie będzie zrozumiałe.Nie wszystko w tamtych czasach byłe złe. Żyliśmy w kraju, który nie był niepodległy, to prawda, rządziły nami często miernoty (w tym względzie niewiele się zmieniło), a do tego całkowicie uległe wobec wielkiego brata. Materialnie powodziło nam się znacznie gorzej niż dzisiaj. O wielu przedmiotach, o których mówiono wtedy że są luksusowe, większość mogła sobie pomarzyć, albo oszczędzać na nie przez wiele lat.
Byliśmy pod wieloma względami zniewoleni, i oby takie czasy nie powróciły już nigdy. Ale nie wszystko było jednoznacznie czarne lub szare.
Kiedyś ludzie żyli ze sobą. Dziś – obok siebie
Niektóre okoliczności przywołują u mnie miłe wspomnienia. Ludzie byli dla siebie bardziej niż dzisiaj życzliwi (oczywiście były też wyjątki), nie żyli jedynie obok siebie, powszechne były wzajemne relacje, te w pozytywnym znaczeniu oczywiście. Sąsiedzi i znajomi spotykali się ze sobą, mieli dla siebie czas, rozmawiali przy każdej okazji o swoich radościach, problemach. Gdy widzę dzisiaj przemieszczających się po ulicach ludzi-zombi z nosami utkwionymi w swoich smartfonach (nawet na przejściach dla pieszych), nie odrywających od nich oczu nawet w restauracjach i kawiarniach, tęsknię za atmosferą tamtych czasów.Moje dzieciństwo było bardzo proste i skromne, ale szczęśliwe. O rowerze, zegarku a nawet normalnej piłce do gry (byłem fanem piłki nożnej) mogłem tylko marzyć. Wystarczać musiały nam gumowe, nadmuchiwane piłki, kupowane w naszym sklepiku z artykułami przemysłowymi lub w kiosku ruchu.
Dzisiaj wyekwipowani w profesjonalny sprzęt i odzież turyści podjeżdżają samochodami pod szlaki i zaliczają je, by potem stać w tasiemcowej kolejce pod tzw. "kultową" knajpą w oczekiwaniu na stolik. W tamtych czasach turyści wędrowali po Bieszczadach (nie tylko po górach). Nie śpieszyli się, wędrowali po drogach i bezdrożach, gdzie oczy poniosą. Nie potrzebowali szlaków ani ścieżek. Rozmawiali i zaprzyjaźniali się z miejscowymi rolnikami, drwalami, węglarzami.
Ognisko, gitara i wspólne konserwy
Atmosfera była niepowtarzalna. Niepotrzebne były imprezy czy koncerty organizowane przez różnych aktywistów. Młodzież w dżinsach lub fantazyjnie pomalowanych spodniach i koszulach flanelowych integrowała się przy gitarze i piwku z miejscowym proletariatem, który zapraszany lub nie, pojawiał się przy ogniskach. Nikt nie narzekał na warunki w schroniskach i polach namiotowych. Ważniejsza była atmosfera, ludzie. Przyrządzano skromne posiłki, którymi wszyscy się z wszystkimi dzielili.Potrafiliśmy się wtedy cieszyć drobiazgami. Z pierwszego aparatu fotograficznego (Smiena) cieszyłem się bardziej niż dzisiaj z nowego samochodu.
Kiedyś postanowiłem przypomnieć sobie smaki z lat młodzieńczych, i zakupiłem na wyprawę górską konserwę turystyczną. Gdy w latach 70. ktoś otwierał konserwę turystyczną, biwakową, śniadaniową lub bieszczadzką (taką z zieloną nalepką), jej zapach ściągał natychmiast uwagę wszystkich w pobliżu. Jadało się takie konserwy z wielką przyjemnością, zwłaszcza na biwakach. Gdy ostatnio otworzyłem taką konserwę, przyniosłem ją w całości do domu, zjadłem sam chleb.
Zniknął z mapy, został w pamięci
Powracam jeszcze do zdjęcia. Widoczny na nim sklepik, był zwykłym kioskiem "Ruchu", który przytransportowano w to miejsce, aby rodziny robotników leśnych i szkolna dziatwa miała go na miejscu. Biegaliśmy tutaj na przerwach, by kupić sobie oranżadę, której smak pamiętam do dzisiaj, lub taką w proszku. Potem wybudowano obok niewielki sklepik, do dzisiaj przez niektórych zwany GS-em (obecnie bar "Pod Dachem"). Miejsce gdzie stał sklepik ze zdjęcia jest pustą łąką.Znałem wszystkie osoby ze zdjęcia, z wyjątkiem stojących na końcu kolejki turystów. Niektórych już nie ma, inni wyjechali. Pozostała jedynie pamięć o czasach, miejscach i ludziach, których już w Wetlinie nie ujrzymy.
Tekst: Zbigniew Maj, autor książki "Bieszczadzka Odyseja"
Autor zdjęcia: Krzysztof Pawela
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.